Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pisał sir Ashley do mnie, razem z listami do pani, tam było podobno kilka listów, lecz sir Ashley wysłał je razem.
— Co on pisze? Czy mogłabym wiedzieć?
Izabella podeszła do biurka i wyjęła list z szuflady. Elża chwyciła go niemal drżącemi rękami i zaczęła czytać z zapartym oddechem. Twarz jej mieniła się ogniem i trupią bladością, w oczach było przerażenie, groza, ból, rozpacz, a z opuszczonych rzęs jęły zsuwać się po twarzy łzy wielkie, jedna za drugą, jak ogniwka nieprzerwanego łańcucha. W pewnej chwili przysunęła się do niej Izabella i ujęła jej rękę.
— Pani droga, spokoju. Ale nie dziwię się, że pani płacze, bo charakter tej katastrofy... mógł przejąć... wierzę.
— Więc ja, więc ja zrozumiałam... właściwie.
— Tak. Wszystkie pamiątki, fotografie pani, listy, były z nim razem na motorówce. Sir Ashley przewidział, przeczuł subtelnie, sądząc z całego usposobienia Artura i ocalił go prawie w ostatniej chwili. Jak pani słyszała, sir Ashley przypuszcza, że chodziło o zatuszowanie prawdziwej intencji katastrofą przypadkową, ze względu na spokój pani i jego matki, dlatego wybrano formę pośrednią. Lady Dovencourt jest bardzo religijna, pani rozumie, chodziło o pozór wypadku.
— Co go do tego skłoniło, co, na Boga... — zawołała Elża z wybuchem nieukrywanej rozpaczy, zupełnie naiwnie.
Izabella wlepiła w nią uważnie wielkie swe zdumione czarne oczy.
— Czy pani jest teraz szczerą? — spytała śmiało.
— Co to znaczy?..
— To, że pani chyba najlepiej zna powód jego tragedji.
Nastała długa cisza.
Elża, uświadamiając sobie już okrutną prawdę, jeszcze nie pojmowała jej w całej pełni, jeszcze nie wierzyła, że to z jej powodu, że to ona... ona... Izabella przerwała ciszę, rzekła prawie szeptem, bardzo poważnie:
— Sir Dovencourt-Howe pierwszy raz w życiu potknął się o kobietę. Nie były one nigdy ani celem jego, ani tęsknotą, ani trudem. O kobiety nie walczył, brał je tylko, były na jego rozkaz. Stał się nawet cynikiem z tego powodu. Tu załamał się beznadziejnie. Klęska uczucia, można rzec pierwszego i jedynego, porażka woli niezwykle silnej, to go zrujnowało. Kryzysem finalnym był jego przyjazd tej zimy do Warszawy.
Elża zadrżała.
— Ten przyjazd jego tu, to był wyrok na własne życie, każda godzina mogła przynieść nieszczęście. Wybitna powierzchowność i szczególne zachowanie się mogło go zdradzić zawsze. Wszystko kładł na jedną kartę i przegrał.
— Gdybyż istotnie przegrał, ale — wybuchnęła Elża z nagłą szczerością, lecz umilkła.