— Ktoś musi ją zacząć zdzierać wszakże.
— To robota nie na pani siły. Zaczynał Poberezki u siebie w Chodurach i bardzo poważnie, ale zgryzł się zupełnym brakiem, rezultatów i dał pokój. Zrobiła pani wiele, wpłynąwszy na Tomka, by otworzył szkołę dla dzieci, to rozumiem bo to przyszłość; ale tych baranów zostawić trzeba w ich własnej skórze. Ktoby tam te kudły rozczesać zdołał. Już rok mija jak pani nad nimi pracuje ot jakie postępy.
— Może jestem nieudolną?...
— Przeciwnie, bywam wszakże na wykładach i słyszę. Kładzie Pani łopatą w łby, co dużo znaczy, wyczerpuje pani temat, ale i siebie. Widzę często jej zmęczenie. Tomek i Burbowie starzy martwią się tą pani manją. Powtarzam: szkoda zapału.
— Czy pan jednak myśli, że mną kieruje istotny zapał?...
Uniewicz milczał długą chwilę.
— Chce pani być czynną — rzekł.
— Chcę pracować, wolę to jak kucharowanie z babcią i z Jasiową. Muszę coś robić, muszę zabić w sobie... a... zapchać czas... te wieki... nudy... męki... te.... te... wojenne wegetacje... ten czas...
— Ja rozumiem — szepnął Uniewicz. — Czemu pani nie pisze
— Nie... mogę... Nie... mogę...
Nie widział, lecz odczuł, że załamała ręce.
— Nie piszę. Nie maluję... bo drugie mnie nie zajmuje, do pierwszego zaś zapał odszedł. Wszystko we mnie zatraciło się, wszystko przepadło. Czytam tylko, czytam...
— I myśli pani, a to czasem najgorsze.
— To też chłonę cudze myśli, by zgubić w nich swoje własne...
— A ja serdecznie radzę pani pisać.
— Panie Melu, czy to warto?...
— Niech mi pani wierzy, że tak. Najpierw będzie pani dotykała tego, co ją boli, będzie się pani obracała na własnym podwórku, aż nadejdzie moment, że stanie się w nim za ciasno, ujrzy pani przestrzeń.
— I ucieknę znowu za swój płot, bo przestrzeń to przyszłość, a tej... boję się.
— Więc najpierw z trwogą, potem coraz śmielej wzięci pani ponad płot podwórka i... wreszcie poszybuje.
— Och, panie, to nie dla mnie i to niebezpieczne.
— To dla pani niezbędne do życia. Trzeba się przemóc, zwalczyć i... iść byle nie stać w miejscu. Pani to nie stojąca woda, lecz rzeka bystra, duży dopływ źródeł życiodajnych jest w pani. Ja to już — staw, mogę pleśnieć, ale nie pani.
Murmyła, nieodstępny towarzysz Elży, człapiący koło jej nóg, zawarczał nagle i skoczył naprzód. Jednocześnie usłyszeli szmer kroków. Uniewicz rozjaśnił latarkę elektryczną.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.2.djvu/11
Wygląd
Ta strona została przepisana.