Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kosznie i piją wodę. Na smugi zazielenione spadł z tęczy odłam fijoletowy, powstało mnóstwo fijołków.
Antoni patrzy na te cuda i łzy zalewają mu oczy.
— Oto nasz kraj piękny! Szczęśliwość sama! Gdzieżby tam Ameryce równać się do naszych pól — myśli Antoni.
Pierś mu wzbiera miłością do łanów ojczystych.
Gdy noc powoli zapadła, wędrowiec nie odpoczął. Idzie wytężając wzrok osłabiony, i wciąga w piersi zapachy, karmiące duszę stęsknioną.
— Chleb pachnie! Wszędzie pachnie nasz chleb rodzinny, jakby świeżo wypieczony przez Małgośkę moją. To ziemia tak roznosi się dokoła — medytuje podróżnik.
Idzie wśród pól i słucha, jak żaby na bagienkach zaczynają rechotać bojaźliwie. Uczą się dopiero. Raz przebił powietrze krzyk przeciągły.
— Czajki wrzeszczą! Niebożęta kochane!
Antoni mija las, nie poznając jaki, choć okolicę znał doskonale. Jest zmęczony, senny. Kilka godzin wędruje tak po omacku, odpoczywając krótko.
Zaczyna świtać; powietrze mętnieje, rzednie, różowieje. Drobne pyłki świetlne fruwają tam i sam.Niebo staje się różowo-fijoletowe, na krysztale rozpięte. Na polanach leśnych i przehalinach ciągną słonki, chrzypienie ich odzywa się, ostatnie już tej wiosny. Rozlegają się głosy dzikich gołębi.
Tyle młodego życia, tyle gwaru!
— „Święty Wincenty wesoły w ptaszęty“ mówią starzy ludzie — myśli Antoni.— Śliczności wiosenka! Kwiecień plecień“, — bo się wszystko plecie z sobą: kwiaty i ptaki i wszelaki stwór.