Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O! jakże On kochał wzajemnie ten lud, okazujący mu taką miłość!
Czy zdołał by kto zgłębić mocarność pragnień serdecznych, jakie mieściły się wówczas w dostojnej piersi tego wielkiego człowieka?
A jednak wszystko to lud wieśniaczy przeczuł w nim i umiłował.
W zamęcie, w chaosie okrzyków radosnych, szlochów i rzewnych łkań, w rozgwarze weselnym, a tak poważnym zarazem, słychać było jakieś głosy pojedyńcze — wołające niecierpliwie.
— Maryś! Maryś! A chodźże ino dziewucho! Żywo! Żywo!
— Dawajcie ją tu! Gdzież się ta zawieruszyła? Hej! gospodarze!
Z tłumu, ściśniętego, jak mur wypchnięto nagle gromadkę, złożoną z kilku patrjarchów okolicznych wsi; starców białych sędzilizną w mlecznych sukmanach, z odkrytemi, jak u wszystkich głowami. Na ich czele szedł może najmłodszy wiekiem, lecz godny tego zaszczytu flisak Grzywa z Czernichowa. Wśród nich, niby kwiat wiosenny na zimowych ugorach, postępowała młodziutka dziewczyna, spłoniona, jak ponsowy mak, z rozwitemi przez wiatr warkoczami, niby pszenicznym snopem osypana, cała w ślicznych barwach krakowskiego stroju, śmigła jak sarna, chybająca zgrabnie w wysokich czerwonych bucikach. Gorset na jej piersiach mienił się w złote rzuty. Szła — „zawstydana ździebko“ — — boć przecie do samego Naczelnika, boć tyła narodu patrzy na nią. O Jezusicku serdeczny!!!...
Oczy miała spuszczone nie tylko ze wstydu, lecz i na swe ręce, w których dźwigała coś ciężkiego. Podsunęli się tuż, przed Kościuszkę.