Strona:Helena Mniszek - Prawa ludzi.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stary dozorca, Yankes z krwi i kości, dziecko stepów nowego świata, wskoczył na stok baterji, i wyrzucając wysoko kaszkiet, ryknął z głębi piersi:
— „Niech żyje Kościuszko na forcie Kościuszko!“
Zabrzmiały ponownie entuzjastyczne okrzyki.
Czy słyszał je młody polak, stojący na wyżynie, w pożodze zachodzącego słońca? Być może, bo twarz miał dziwnie jasną, dziwnie promienną. Łagodny, a głęboki wyraz jego ciemnych źrenic stał się rzewnym, a jednocześnie zapłonął w nich ogień genjalnych myśli i natchnień. Na ustach zjawił mu się uśmiech tak słodki, jak u dziecka, radosne uczucie przepełniało jego piersi. Patrzał ze szczytu kolosalnej góry na szeroko roztoczony dokoła kraj, obcy dla niego, który go jednak przywiązał do siebie nieprzepartą mocą tożsamości idei.
Wolność narodów: — oto hasło łączące go z tym krajem; wojna o wolność! — oto pobudka, która go tu przywołała, to myśl wiecznie żywa w jego górnych ideałach, to tęsknota i marzenie jego lat młodzieńczych i dojrzałych.
Podążył więc tu, w szranki obywateli Stanów, by pomagać im w zdobyciu świętych praw, by utrwalić w mężnem sercu miłość idei — wolności narodów, by się uczyć, by pałający w duszy ogień podsycić zapałem bojowników amerykańskich, szczęśliwych, bo dążących już do osiągnięcia wielkiego celu. On pracuje dla nich z wiarą, z zapałem, nawet z miłością — jak dla współbraci.
I patrzy teraz na swój dokonany czyn z zadowoleniem, a jednak z pewną obawą, czy naukę swą i zdolność wyzyskał dostatecznie, czy umiejętność jego fachowa wykazała już cały swój zasób?...
Czy to dzieło sztuki jest bez zarzutu?...