Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę mnie puścić... ja mieszkam.
— Ależ wiem, wiem i właśnie tam pojedziemy.
Szarpnęła się mocniej z okrzykiem zgrozy.
Wtem ramię mężczyzny odgięte jakąś obcą siłą uwolniło ją z brutalnego uścisku. Napastnik odepchnięty potoczył się na bok. Jakiś okrzyk-przekleństwo. Kasię prowadził ktoś inny, mocno trzymając pod ramię.
Przerażona szarpnęła się znowu.
Ale krzyk zamarł na jej ustach. Ujrzała przy sobie twarz Dębosza skurczoną z gniewu.
— Koleżanko to ja! proszę się uspokoić. Jedziemy na dworzec, pociąg za dwie godziny odchodzi.
Milczała.
Czyż to dalszy ciąg snu?
Wsiedli do auta, jechali...
— Jakiś koszmar mnie dręczy — przemówiła Kasia.
— Nie, droga pani, zły koszmar już się rozwiał... Niech pani nabierze sił i będzie trzeźwą. Dojeżdżamy do hotelu. Pani zabierze swoje rzeczy, zapłaci i jedziemy na dworzec... Proszę się postarać być zupełnie spokojną. Tak trzeba.
— A pan?...
— Ja mieszkam tuż obok. Jedna chwila, będę przy pani.
Auto stanęło przed dużym gmachem rzęsiście oświetlonym. Wkrótce jechali znowu razem.
Kasia spytała nieśmiało.
— Skąd pan tu?... przecie rozstaliśmy się w Mestro.
— Jechałem razem z panią, w innym wagonie. Nie chciałem się pani narzucać. Ale przecie nie mogłem puścić pani samej tu, w tych warunkach. Czuwałem!
— Czy pan był... czy pan... widział?
— Tak, byłem w porcie podczas odpływania „Margerity“... Potem widząc pani nastrój, czuwałem ostrożnie z postanowieniem zabrania pani dziś, koniecznie, tym właśnie nocnym po-