Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kasia patrzyła na niego długo i pilnie. Dziwne uczucia budziły się w jej duszy.
Tomuś pieścił martwą kuropatwę i płakał nad nią a Kasia Zebrzydowska obracała w rękach ostrożnie glinianego ptaszka. Znowu niewiadomo skąd nasunął się jej na myśl Andrzej Dębosz. Przyszło wspomnienie jego słów, z jakiejś rozmowy.
— „Są wśród nas siły i talenty ukryte, jak cenne minerały w ziemi. Ale rzadko kiedy szczęśliwy kilof losu wydobędzie je na jaw a i wtedy jeszcze nie zawsze dadzą się one oszlifować tak, by wydały z siebie istotny swój blask i wykazały wartość swej treści“.
Kasia spojrzała na chłopca z uśmiechem.
— Tomuś, poco ty to zrobiłeś? — wskazała na glinę.
— Czy ja wim?... Tak cości...
— Coś ci każe lepić, tak?
— Juści, palce chcom same...
— Aha, palce chcą! A dużo już zrobiłeś takich rzeczy?
— Ojej!... We schówku mom tego niemało.
— W jakim schówku?
— A w polu!
Chłopak ożywił się.
— Na starych norach lisich som takie wielgachne dziury, to sobie tam składam co ulepię.
— Czemuż nie w chałupie?
Chłopak spuścił nisko głowę. Szepnął zawstydzony:
— Tatulo bijom!
— Aha, tatulo biją? Twój tatulo to Maciej Kostrzewa, tak?
— Noo!. Chodzom do dworu na zarobek.
— Znam twego tatula. A ty co robisz?
— Gęsi wsiowe pasę.
— A dobrze ty je pasiesz. Co?...
Pacholę zaśmiało się swobodnie.
— Czasem tak, a czasem ni.