Strona:Helena Mniszek - Magnesy serc.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopcu łzy trysnęły z oczów. Pochylił głowinę tuż nad ptakiem, tak, że włosy jego obsypały dłoń Kasi. Snadź obyty był z panią i w przyjaznych stosunkach.
— O, o, jakie cości sine zachodzi na oczy!... Już nic nie pomoże, już nic? — szeptał z bólem, patrząc na kuropatwę żałośnie.
— To moja wina, że ona umiera, to bezemnie.
— Dlaczego przez ciebie?
— A bo, a bo — jąkał się zawstydzony — jak ja ją znalazł to trza było ratować, a ja...
— Cóż ty robiłeś?...
Spuścił oczy i milczał. Z pod powiek kapały mu łzy.
Kasia ujrzała w jego dłoni mały, szary przedmiot i ostrożnie wzięła go w rękę.
— A!! Z czegoś to zrobił?... z gliny?...
— Juści...
— Patrząc na tę kuropatwę?
— No, juści...
Młoda kobieta przyglądała się uważnie wyrobionym doskonale z gliny kształtom ptaka, który konał w jej dłoni.
Zdziwiła się.
— Dziś to zrobiłeś?
— Patrzyłem na nią i... lepiłem.
— Ach ty, mały rzeźbiarzu!... Ciągle tak sobie lepisz. Co?...
— Cięgiem.
— Przecie to jest wyborne! — szepnęła Kasia, obracając w ręku mokrą jeszcze, ze zwykłej gliny podobiznę kuropatwy. Cały kształt ptaka nawet pióra, dziobek i oazy były wykonane z drobiazgową starannością i talentem wyraźnym.
— La Boga już po niej!... — krzyknął chłopczyna. — Ja ją niósł do rowu, żeby wodą oblać ranę, a ot i już po niej!
Rzewne, obfite łzy zrosiły bladą wynędzniałą twarzyczkę.