Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sunku. Ona odnosiła się lekceważąco do jego kapłaństwa, uznawała w kochanku swym mężczyznę, który obierając sobie zawód przeciwny swej naturze, czuł się skrzywdzonym i mógł się stać nieszczęśliwym.
Wczoraj powiedziała z wytworną ironją. „Jutro twoja prymicja, wyobrażam sobie jaką będziesz miał pyszną minę, muszę to widzieć.“
Ksiądz Józef drżał na wspomnienie jej głosu, bał się jej oczu i bał się tej chwili coraz bardziej.
Pogrążony w rozmyślaniach nagle zadrżał, blask jakiś zwrócił jego uwagę. Spojrzał na niebo. Wschód słońca! Wielka złota kula niby odbicie ziemi, globus świetlany, roztoczyła na świat jaskrawe promienie.
Potop iskier spływał ze słońca i otoczył odkrytą głowę księdza, zalśnił w jego źrenicach.
Świat się zbudził, ożył na nowo. Mgły zwinięte w kłębek usuwały się przed potęgą blasków. Światłość przemożna zapanowała władczo, majestat był w tym przeobrażeniu się świata z szarego zakątka spowitego w mgłach, w rozpromieniony przestwór bez początku i końca.
Ksiądz Józef bezwiednie rozłożył ramiona. Z ust jego wybiegł okrzyk:
— Boże! Boże! Tyś wielki!... Czy możliwe, abyś był tylko wytworem imaginacji ludzkiej?... Daj dowód swego istnienia... ukaż się... daj świadectwo prawdzie!... Ale ty niedasz, bo ciebie