Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie pamiętał jak szedł i kiedy przestąpił próg swego mieszkania. Księżyc zalewał już światłem mistycznem pokój i łóżko Konrada. Wszystko tonęło w srebrze i opalu. Wszystko miało fantastyczne kształty, rzeźbione w alabastrze, sadzone perłami i bladym szmaragdem... przez mistrzynię Złudę i Bajkę.
Konrad rozejrzał się dokoła szeroko otwartemi oczami... podszedł chwiejnie do swego biurka i ciężko usiadł na trzcinowym fotelu. Siłą nawyku i tęsknoty utkwił oczy w stojącej na biurku dużej fotografji Eny.
Blask księżyca padał prosto na jej twarz słodką o wielkich oczach tęsknych. Konrad wyciągnął ramiona do podobizny ukochanej, ujął ją w drżące z wrażenia ręce. Wtem ujrzał tuż obok fotografji Eny, świeży, w pełni rozkwitu kielich kwiatu magnolji.
W poświacie księżyca kwiat miał tony perłowe. Konrad zastrząsł się całem ciałem, jakby ujrzał widmo. Chwycił kwiat w rozdygotane dłonie i jął go rozpatrywać na wszystkie strony, badał, rozgniatał jego białe płatki... Nie! to nie złuda... kwiat istotny, z zapachem magnolji, subtelnym, niby wiew marzenia... z chłodem jego płatków, jakby był prosto z drzewa zerwany. Konrad gorączkowo zapalił światło. Kwiat nie zniknął. Konrad trzymał go w ręku, wąchał, miażdżył w dłoni... To był taki sam kwiat jak