Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce zgasło, mrok siny ogarnął ziemię. Na niebie ostatnie nitki złote topniały i rozpływały się w popielistych mgławicach nadlatującej nocy. Mistyk patrzał na Konrada długo, przenikliwie, jakby mu do dna duszy zaglądał. Konrad czuł sondę tego wzroku w całej swej istocie.
Z meczetów rozległy się nawoływania muezzinów. Z nad brzegów Gangesu dolatywał cichy pogwar rozchodzących się tłumów i bełkot fal świętej rzeki...
Grobowiec Sanyasi Swami Saraswati pozieleniał lekko od mroku... marmury nabrały tonów zimnych, trupich.
Hindus patrzał na Konrada. Wreszcie podniósł się. Konrad jak senny wstał również. Starzec obie dłonie położył mu na ramieniu.
— Idź w pokoju... niech Budda przedstawi oczom twego ducha inne światy, inne piękno. Teraz ujrzysz prawdę. Otrzymasz umówiony znak. Przeznaczenia twoje są inne. Otrząsnąć się musisz z męczącego jarzma. Otrząśniesz się gdy tę kobietę zobaczysz... w purpurze cudzej miłości. Idź w pokoju!
To rzekłszy odsunął się wolno i znikł pod arkadami grobowca.

Konrad jak w śnie somnambulicznym poszedł swoją drogą hen... daleko... nad brzeg Gangesu.