Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nóg. Zawirowały mu w oczach czerwone piętna. I oto w tym momencie ujrzał konającego Merwicza.
— Boże! wyzwól mnie z obieży dla... niego! dozwól mi stanąć przy nim w tej jego ostatniej godzinie... Boże łaski... miłosierdzia!...
Ostry gwizd zawieji buchnął mu w oczy sypką, chłodną falą. Dreszcze przeniknęły ciało księdza... I znowu udar bólu i bezdennej rozpaczy...
— Zasypie mnie! Zapadam na nowo!... jakże się do niego dostanę, konie zginęły, nie wiem gdzie jestem...
Wtedy spadła na niego jakaś chmura ciężka, bardziej niż ta zaspa, zaczęła go dławić. Niweczyła w nim energję materjalną. Zakrył dłońmi oczy, głowę podniósł do góry, jęk głuchy wydobywał się w jego krtani, ściśniętej spazmem bólu...
— Boże!... Boże!... Boże!... Nie myślał już o sobie, ani o ratunku Rochacza, myślał tylko o Merwiczu. Do niego uleciał całem swem jestestwem duchowem... całą zmysłową i nadzmysłową jaźnią, całą swą męką i bólem... całą wiarą i tęsknotą nieziemską, przeogromną... jak pojęcie tęsknoty do Boga, poczęte w najwyższej egzaltacji twórczej.
W tej chwili jedynej widział Merwicza i szukał dla niego ratunku... I usłyszał najwyraźniej dzwony w Krośni, jakby był w kościele... Pas-