Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawołał Rochacza raz, drugi, trzeci! wołał coraz głośniej, lecz odpowiadała mu niezmienna cisza, tylko szelest zadymki obsypywał go kryształkami, kłując w oczy...
Zaczął energicznie kopać się w śniegu. Rękami odrzucał zaspę przed sobą a słowa modlitwy nie schodziły mu z ust. I w modlitwie tej było wszystko, co dusza człowieka wyzwolonego od nagłej śmierci, może wyrazić. Błagał Boga przedewszystkiem o siły, by odkopać siebie i Rochacza, bo wyratowanie tego człowieka było dla niego równoznaczne z własnym ratunkiem. Jednakże śnieg, sięgający mu teraz do ramion, nie był tak łatwy do usunięcia, tembardziej, że i siły księdza Marcina słabły, ramiona mu drętwiały. Nie czuł zimna, pomimo że miał pełno śniegu za kołnierzem, w rękawach i stał w śniegu zakopany. Odpoczywał, modląc się i czekając na nowy przypływ sił.
Ale myśl, że Rochacz nie dawał żadnego znaku o sobie, przerażała go. Ponowił wołanie, lecz znowu bezskutecznie. Zresztą z wyczerpania nie mógł dobyć silniejszego głosu. Ogarnęła go trwoga, by śnieg, który nie ustawał padać, nie utrudniał mu ratunku i nie zasypał go całkiem. Wytężył resztki sił, chcąc odsunąć z przed siebie wał śnieżny. Próbował, wyciągając nogi z uwięzi, czołgać się na śniegu, lecz nagle znowu zapadł głębiej jakby twardy grunt usunął mu się z pod