Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i ćma od śniegu, dmie, że i świata nie widać i kopno. Ot ci wilija!...
— Chodźta do świetlicy. Zanim ksiądz będzie gotów to choć tę łyżkę strawy przełkniecie. A gdzie konie?
— Przy wikarjatce stoją. Ledwo się do was dopchałem, nikt na plebanji nie wiedział gdzie wikary, inom sam na domysł szedł.
— A był ci u nas, był na wieczerzy. Szczere to złoto, nie ksiądz, ale zasumowany siedział cały czas... Zaraz jak przyszedł pytał, czy niema czego z Rządek... był nieswój, coś mu się zwidziało przy wieczerzy... Albo i do was jak to gadał, jakby już wiedział... taki był dziwny...
Ksiądz Marcin, blady, wpadł do stołowego pokoju na plebanję... Księża zajadali wesoło. Stały pełne kielichy wina, resztki wódek w kieliszkach. Bogata zastawa ryb, strucli, placków, bakalji obciążała stół.
— Aaa! przecie! — zawołał proboszcz Szulski — już tylko na ogon karpia ksiądz trafił. Majonezy zjedzone! palce lizać! Nie trzeba było się spóźniać! Gdzieżeś to po śniegu maszerował luby bracie? Może do Rządek, skoro tak tam cię wołały jakieś głosy? Ale coś za prędko z powrotem jegomość...
— Hej! Carissime frater! siadaj no do stoliczka!... rybki się tu uważasz mnożą nawet na półmisku. Czarownik ten twój proboszczunio...