Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ksiądz Marcin nie odezwał się ani słowa. Szedł prędko, grzęznąc trochę w śniegu. Byłby bardzo rad, gdyby się mógł uwolnić od wilji na plebanji, przed którą się wzdrygał.
Stosunek z proboszczem był oziębły. — Ksiądz Marcin ciekawy był jednak księdza Feliksa. To, co o nim słyszał nawet od proboszcza, zainteresowało go. Odczuł w nim indywidualność odrębną, zrozumiał, że musi się różnić od księży z tej okolicy, których poznał... Proboszcz drwił sobie z Felka, który był jego kuzynem, ale treść tych drwin stawiała młodego księdza właśnie w najlepszem świetle.
— Tak! jego chcę poznać koniecznie — myślał ksiądz Marcin z nadzieją, że odnajdzie w tym przyjezdnym, jakąś bratnią duszę.
Ksiądz Marcin był w Krośni od roku. Przyjechał tu pełen zapału i myśli poważnych. Pracował sumiennie, idąc za wskaźnikiem swoich ideałów, którym był wierny, pomimo, że w Krośni trudno było utrzymać się na ich poziomie.
Proboszcz Szulski, jego zwierzchnik, był to zmysłowy epikurejczyk, dbający o swoje własne potrzeby i wygodę życia. Na tym jednym punkcie był wrażliwy. Interesowało go tylko to, co się tyczyło jego korpulentnej osoby. Dbał o pełną kieszeń, pełną spiżarnię i dobrze naładowany żołądek własny. Takie były główne cele jego życia i jego obowiązków kapłańskich. Spełniał je