Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na białą, osypaną śniegiem ziemię, spadały wolno i cicho nowe puchy chłodnych a miękkich płatków. Zapadał pierwszy mrok wieczorny.
Ksiądz Marcin, wikary w Krośni, zeszedł z ganku plebanji. Otulił się szczelniej w palto, czapkę barankową nacisnął na oczy i ze zwieszoną głową brnął w sypkim śniegu w stronę wsi. Wybiegła za nim na ganek gospodyni, Agnusia, — niewiasta pulchna jak racuszek na smalcu, z twarzą tłustą, czerwoną, w fartuchu brudnym, z rękami omączonemi, w zawiniętych wyżej łokcia rękawach jaskrawej, barchanowej bluzy.
— Niech no ksiądz przychodzi prędko, za godzinę wieczerza. Ksiądz proboszcz zwykł siadać do stołu jak tylko pierwsza gwiazdka błyśnie! — krzyknęła piskliwym, ostrym głosem, wielce zaaferowana.
— Wrócę, wrócę, idę na wieś.
— Niewiedzieć poco!... proboszcz z Załupia już przyjechał na wilję i księdza Feliksa z kolei czekamy, powinien już być. Jak ksiądz się spóźni, to czekać nie będziemy. Nasz księżulek tego nie lubi — upominała gderliwie.