Strona:Helena Mniszek - Kwiat magnolji.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez długość nawy kościelnej stał szereg ludzi, rozpoczęty od ołtarza szpalerem duchownych. Ksiądz Józef przyjąwszy błogosławieństwo od biskupa sam udzielał go teraz zebranym. Dłonie kładł na głowach pochylonych ku niemu, ręce jego całowano jak relikwje. Błogosławiąc profesora-teologa spotkali się oczami. Stary kapłan z podziwem zatopił wzrok w tym, który doznał cudu.
Młody kleryk-djakon lękliwie podniósł młodzieńcze oczy na prymicjanta i spuścił je szybko, zmieszany...
Idąc środkiem nawy ksiądz Józef ujrzał tuż przed sobą bladą twarz Zuzy.
Patrzyła mu w oczy śmiało, wyzywająco. Zużle jej źrenic paliły się protestem, zazdrością, chciwą żądzą wyrwania go jeszcze dla siebie. Piekły te oczy straszną i wstrząsającą siłą pożądania, nienawiści i zła.
Ale teraz spotkały się dwie siły i jedna z nich musiała ulec bez walki. Piekielne oczy Zuzy zamarły pod mocą spojrzenia prymicjanta. Źrenice jego przeszyły ją nawskroś, do dna duszy, zmiażdżyły potęgą wyrazu, zawstydziły słodyczą, zmieszały i onieśmieliły boskością wejrzenia, anielskiego niemal.
Jak Magdalena przed Chrystusem, tak Zuza spuściła oczy i głowa jej zwisła na piersi.