Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.2.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ognie na skale! To Awra Rawady! Widzą, nas! — krzyknęła Gizella. — Jesteśmy ocaleni!
Baron i wioślarze ponowili wołania, królowa z Inarą jęły wymachiwać na oślep białemi chusteczkami, wołając również. Huk piorunu, bijącego w pobliską skałę, ogłuszył wszystkich, ale w ślad po gromie zajaśniał na falach złoto-rudy blask pochodni, oświetlających jaskrawo brzegi, i głos w górze zakrzyknął donośnie:
— Pilnuj!!!
Dwa długie czarne węże lin świsnęły nad łodzią, baron porwał jedną, wioślarz zdołał uchwycić drugą i łódka oparła się prądowi, ciągniona potężną siłą do brzegu. Teraz Gizella wpatrywała się z bijącem sercem w oświetloną czerń nocy, chcąc dojrzeć Swena, pewna, że nikt inny tylko on przeczuł grożące niebezpieczeństwo i pośpieszył im na ratunek. Łódka już podsunęła się blisko do kręgu gorejących pochodni, ale na brzegu nie widać było jeszcze nikogo. Wtem trzask straszny znowu zagłuszył wszystko, ogień sypnął z czarnej otchłani niebios, rumor piorunu powtórzyły skały, wicher uderzył z wściekłością, jak taranem, łódź zerwała się z liny, ciśnięta żywiołową siłą na skałę nadbrzeżną. Jednocześnie rozległ się krzyk przeraźliwy i w tej samej sekundzie Gizella, wyrzucona z impetem na brzeg, straciła świadomość i czucie.
Wenuczy, ujrzawszy w blasku pochodni postać Gizelli, zwisła na głazie, skoczył poprzez wodę spienioną blady z śmiertelnej trwogi, z rozpaczą w sercu, pochodnię rzucił, że zgasła z sykiem, i dopadł do Gizelli. Chwycił ją na ręce, przyłożył ucho do serca, sprawdziwszy, że bije i z jakimś dzikim okrzykiem porywając ją w ramiona, jak zdobycz nieocenioną, nie oglądał się na Tolomeda i Edimara, którzy ratowali innych, lecz pognał z drogim ciężarem pod górę skalistą, jakby unosiły go skrzydła. Cóż go teraz obchodziły burza, pioruny i cały świat, skoro ją miał w swych objęciach, przygarniętą mocno do piersi, bezsilną, ale nareszcie, nareszcie oddaną jego opiece zdala od tych wszystkich, z którymi zawsze stykać się musiał. Niósł ją, jak swoje szczęście, swoje życie, swój jedyny urok i skarb. Biegł prawie bez tchu skalistą dróżką, znaną mu dobrze, biegł byle jaknajdalej od ludzi i pragnął, by się ta dróżka nie skończyła nigdy i ta noc czarna i ta burza, opatrznościowa dla niego. Serce biło mu w piersi oszalałe ze szczęścia, głowa pałała ogniem, oczy patrzały w tę jedyną umiłowaną nadewszystko kobietę z lękiem o nią i z pragnieniem, by ta chwila jedyna trwała wieki. Tak dopadł do tarasu a stamtąd wbiegł na pokoje zamkowe. W jednej z komnat złożył Gizellę na miękkiej, białem futrem zarzu-