Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

—Stój! — zabrzmiał głos stanowczy.
Łódź zgrzytnęła na skalnem wybrzeżu i napierana przez fale bijące od środka koryta, uderzyła o ścianę urwiska. Na brzeg wysiadł zręcznie wysoki mężczyzna w zarzuconym na ramionach ciemnym płaszczu i w paru podskokach wspiął się na urwisko, znikając z oczu przewoźnika. Zawołał z góry donośnym, niskim głosem:
— Płyń, Edimarze, do przystani i... rób co chcesz!
Łódź odbiła. Przybysz poszedł szybko krokiem nieco nerwowym pod górę po wąskiej, skalnej dróżce. Wreszcie stanął na wyżynie skalnej, zawieszonej prawie nad rzeką, rozejrzał się uważnie, jakby rozpoznać chciał drogę, poszedł znowu ku majaczącym w mroku zarysom drzewa i zatrzymał się, nasłuchując. Oto znalazł się w pobliżu wielkiego dębu, którego potężne, rozłożyste konary szumiały, zmagając się z szalejącym wichrem. Oczy mężczyzny zabłysły, podniósł rękę do głowy, zdjął kołpak i, spojrzawszy dumnie w górę, wyrzekł głośno, dobitnie:
— Jestem, druhu!
Gałęzie dębu poruszyły się gwałtownie, uderzając o siebie z tępym łoskotem, olbrzym wstrząsnął się potężnem swem ciałem, jakgdyby chciał wyrwać je z twardej opoki i iść na powitanie młodego człowieka. Ten zaś podszedł szybko do niego, objął miłośnie jego pień chropawy, posiekany od wieku brózdami, i osunął się na kolano.
— Poznałeś mnie! Witasz mnie pierwszy! — szepnął gorąco. — Wróciłem! Widzisz, wróciłem!... Powiedz, starcze czcigodny, czy nie omyliły mnie podszepty duszy, że czas już wybił mojego powrotu?
Dąb szumiał coraz silniej, coraz głośniejszym basem, a w tem zatrząsł się jakoś i przycichł. Jednocześnie na odkryte czoło klęczącego mężczyzny spadły pierwsze krople dżdżu, niby łzy wielkie, ojcowskie. Wiosenna burza huczała buńczucznie nad głową zadumanego przybysza, w ciemnościach grzmiało, błyskawice oświetlały jaskrawo skalną wyżynę, gromy waliły już w dalekiej stronie. Jeszcze kilka chwil, i te odgłosy umilkły i zapanowała w naturze cisza prawie słodka. Dochodzący z dołu wartki szum rzeki i szelest deszczu, prószącego drobniutko, jak przez sito, ocknął z zamyślenia mężczyznę. Wstał z klęczek i podążył szybko do zamku. Szedł krokiem pewnym, orjentując się w czarnych mrokach wybornie, jakby wczoraj jeszcze był tutaj. Późna godzina wybiła na wieży zamkowej, wszędzie cisza i pustka panowała cmentarna. Gmach rdzawo-szary od strony parku wyglądał pośród nocy jak potwornie wielki pomnik.