Strona:Helena Mniszek - Królowa Gizella T.1.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy mi się śni? — myśli Gizella, ale wie przecież, że jest przytomna, że to morze szumi, kwiaty pachną, upojnie, gwiazdy jasno świecą na granatowej kopule nieba.
Wśród sennej ciszy pałacu odezwał się metaliczny, donośny głos zegara, dzwoniącego poranną godzinę.
Gizellę przeniknął dreszcz.


Wiosenne chmury, nabrzmiałe deszczem, zwisły ciężko nad Anudem. Rzeka pociemniała, wzburzyła się, tocząc swe kłęby spienione z głuchym bulkotem i warkiem. Zapadał wieczór, wody Anudu stały się sino-niebieskie, straszne. Zewsząd wypełzał mrok ponury i zabierał pod swoje panowanie rozłogi rekwedzkie, spadał żałobnym kirem ciemności na fale biegnącej w dół rzeki, uwydatniając jedynie zygzaki brudnej piany.
Środkiem koryta płynęła niewielka łódź rybacka, ciskana przez zły odmęt, jak łupinka. Chwilami zdawało się, że woda zalewała ją zupełnie, ale łódź ukazywała się znowu zwycięska, prąc dzielnie pod nurt. Burza wisiała w powietrzu, na północno-wschodniej stronie nieba zza łańcucha gór opasujących Rekwedy, błyskawice śmigały ostrym połyskiem i rozdzierały ciemne łachmany chmurne.
Wreszcie zahuczał grzmot i potoczył się głucho po przestworzach, jak wóz ładowny po moście kamiennym. W przyrodzie widać było niepokój i grozę, jeno płynący łodzią podróżnik i jego towarzysz borykali się z rozhuśtaną zdradziecko falą, jakgdyby nadciągająca nawałnica była im najzupełniej obojętną.
— Mijasz skałę! Uważaj! — zawołał podróżnik, chwytając za ster.
— Ten zakręt musimy minąć, wasza wielmożność. Wylądujemy dalej wprost parku, skąd widać schody, wiodące do baszty zamkowej.
— Jesteś zabawny, Edimarze, sądzisz, żem zapomniał drogi do zamku rodzinnego! Holuj! Tu właśnie wysiądę.
— Nim dojdziesz, panie, do zamku, burza cię zaskoczy. Dopłyniemy tam prędzej.