Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 2.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Andzia przecierała oczy, myśląc, że to sen lub halucynacja.
Otrzeźwił ją szept Katy.
— Mama rozmawiała z duchami, ma dziś na seansie kilku sławnych spirytystów, jest nastrojoną mistycznie, zresztą zawsze broni Oskara i patryjarchalności w małżeństwie, dwa kontrasty, nieprawdaż?...
— Czy wiesz gdzie jest twój mąż... Anno?.... Czy nie uznajesz, że twoje miejsce, jako żony, jest przy nim?...
— Niechże mama przestanie, Anna jest cierpiącą. Mama wie, że była chorą w Hurlestone-House?... Oskar uciekł z kochanką, czy powinna gonić za nim by mu się włóczyć u nóg? — rzekła Katy szorstko.
— Hańba upadku męża spada na żonę. Postępek Oskara, to twoja wina, Anno.
— Moja wina?... moja hańba... ja... jestem odpowiedzialną... za co?... Za co?... Za co!!... — wybuchnęła rozpaczliwym krzykiem.
— Za to, żeś nie umiała być żoną, żeś nie umiała rozpalić ogniska patryjarchalnego w waszem małżeństwie... za to, żeś nie dała mężowi dziecka... żeś nie ukochała... rodzinnego życia i jego świętych praw. To hańba dla żony.
— Ha, ha, ha! — zaniosła się Andzia okropnym, nieprzytomnym śmiechem. Szarpał jej piersi, jak huragan. Tragiczny i straszny był jej śmiech.
— Ha, ha, ha! napiętnowana... napiętnowana, shańbiona... Czy za to... że... byłam jego niewolnicą?! Ha, ha, ha!
Z tym śmiechem piekielnym, półprzytomna, wypadła z halu, zbiegła ze schodów zataczając się i tłukąc o ściany. Katy nie mogła jej dogonić.
Na ulicy Andzia oprzytomniała.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z Duwru jechała pod opieką Drohobyckiego, nie wiedząc o tem. Czuwał nad nią z daleka, ale incognito. Zanadto była pochłonięta swym dramatem życiowym, aby zauważyć tę dyskretną troskliwość. W Berlinie, oczekując na kurjer odchodzący do Warszawy, piła czarną kawę przy ustronnym stoliku, w wielkiej jak koszary, sali bufetowej. W pewnej chwili stanęła przed nią dama wystrojona jaskrawo, wymalowana, w awanturniczym kapeluszu na rudych włosach.
— Hańdzia! Chyba się nie mylę... Andzia Horska czy tak?...
Andzia patrzała zdumiona.
— Widzę, że i ty mnie nie poznajesz. Brawo! No, Lora jestem, zawsze ta sama Lora. Nie widziałaś mnie od stycznia i już oczy wytrzeszczasz.