śpi. Tarłównie serce ścisnęło się żalem, uczuła się krzywdzoną, gorycz zalała jej duszę.
Wyszła od ciotki cichutko; duże łzy zwisły jej z czarnych rzęs, owiana smutkiem, pełna żałosnych tęsknot siedziała u siebie samotnie jak zbłąkany ptak wyrzucony z gniazda. Miała wrażenie, że jest wyklęta z domu i nie mogła zrozumieć dlaczego tak bezwzględnie potępiają miłość Andrzeja do niej i jej wzajemność. Wszak jeśli ciotce chodziło o wydanie Lory za Andrzeja, to ta się sama usunęła, kategorycznie zaznaczając swe credo. Wyjechała z obcym mężczyzną, nieznanym zupełnie, zlekceważyła wszystko, nawet chorą matkę. Raz jeden tylko napisała do matki krótko, że jest szczęśliwą, ze wytwarza sobie życie takie, o jakiem marzyła, że rozkoszuje się swobodą i światem i prosi matki, aby nie martwiła się jej postępkiem, gdyż ona inaczej żyć nie potrafi, to jest jej los i przeznaczenie. Opiekę nad matką zdawała na Andzię, w przyszłości zaś na Jasia. I koniec. Żadnych więcej wyjaśnień. List nosił stempel z jakiegoś kantonu Szwajcarji.
Pani Smoczyńska łudząc się trochę, że Lora wyszła za Oksztę, którego wyobrażała sobie jako wielkiego obszarnika z Galicji, doznała nad wyraz przykrego zawodu. W przystępie rozpaczy przeklęła córkę, podarła jej list, zniszczyła fotografje Lory i nie pozwalała sobie więcej o niej wspominać, całą swą miłość macierzyńską przelewając na Jasia. Zapadała też na zdrowiu coraz poważniej, ale Andzia zauważyła, że nawet jej troskliwe pielęgnowanie drażni ciotkę.
Któregoś dnia Tarłówna zbliżyła się do Jasia, pragnęła odnaleźć w nim dawną, braterską duszę. Siedział na werandzie zasępiony, z książką w ręku. Stanęła przed nim i spytała nieśmiało.
Możebyś mi towarzyszył, Jasiu do lasu, tak tu głucho i... ciężko w domu.
Nie mogę, muszę być z Januszkiem.
— On także pójdzie z nami, teraz przecie niema lekcji.
Smoczyński nie znalazł wykrętu i poszli. Nie było im jednakże dobrze z sobą. Jan postępował obok niej milczący, zupełnie zmieniony, niepodobny do dawnego Jasia, trochę łobuza i wesołego towarzysza. Teraz stał się młodzieńcem poważnym, niemal sensatem, wyrósł znacznie i wyprzystojniał, ale nadmiernie szczupła postać jego gięła się ociężale, jakby pod brzemieniem troski. Twarz blada, welinowa, o wybitnych skurczach nerwowych, na skroni i koło ust ocienionych już gęstym puchem wąsów. Oczy dawniej żywe, błyszczące, zasnuła dziwna mgła melancholji, wyglądały niekiedy jakby śpiące. Rok miniony i ostatnie wypadki wyryły na tym chłopcu straszne piętno.
Gdy Janusz pobiegł z psami naprzód, Andzia wzięła Jana za rękę, przemówiła serdecznie:
Strona:Helena Mniszek - Gehenna T. 1.djvu/186
Wygląd
Ta strona została skorygowana.