Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy i — Glicynję widziałeś, czy i ciebie oczarował ten cud? — spytała babka tonem szyderczym.
Zrozumiałem, o czem mowa i zastanowiłem się chwilę, co na to odrzec.
Wyręczyła mnie znowu staruszka, mówiąc tym samym tonem:
— Jest tu Glicynja, tak nazwana przez... niektórych, pnie się nie na zamek wprawdzie, bo się go boi, ale opina cały Krąż.
— Zdobiąc go jednocześnie jako jedyne jego piękno — dodał Gabrjel z intencją.
— Wszystko to — piękno — (duży nacisk) dla Krąża, pomimo ponurego zamku, gdyby nie stało Krąża, opadłyby kwiatki Glicynji.
— Ale ponieważ Krąż jest i będzie zawsze — znowu Gabrjel odparował pocisk „Gundzi“.
Zaległa długa cisza i przeciągała się kłopotliwie. Wyczupurzona hetmanówna szepnęła coś cichutko Korejwie prawie do ucha, on miał w oczach zaciekawienie. Mnie to już zaczynało nudzić...
Wtem do jadalni wbiegł prędko pokojowiec Kacper i zawołał głosem spłoszonym:
— Kamerdyner Paschalis bardzo zachorował, cały zamek znowu oświetlony.
Wszyscy zerwali się z miejsc, nawet Gabrjel powstał, poprawiając monokl i patrząc krzywo na Kacpra.
— Znowu... znowu... co to znaczy? — wyraźnie usłyszałem z ust babki.
— Kto ci to mówił? — spytał Korejwo pół szeptem.
— Światła w zamku wszyscy widzą, cała służba patrzy się z dziedzińca, a Krzepa był u Paschalisa i melduje, że... bardzo chory...