Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ślaz i panna Ślazówna. — Niech pan tam nie idzie! A już wieczorem, tak za nic! — szepnęła Weroninka, składając pobożnie ręce przy ustach.
— A ot co... może to i dobrze, że pan przyjechał tutaj... może to i przeznaczenie, co ludzie gadają... — rozwlekłym głosem rzekł ogrodnik Ślaz, trzymając się jednak przezornie daleko odemnie.
Gabrjel spojrzał na niego ostro i ostentacyjnie wzruszył ramionami.
— Taż nie ja... a ludzie tak gadają... że jakby...
— No, dosyć! — szybko przerwał Gabrjel.
Uścisnął rękę Weroninki, istotnie prześlicznej dziewczyny, ja skłoniłem się z daleka i wyszliśmy z cieplarni. Gabrjel milczał. Chciałem go szczerze wybadać co do zagadkowych słów Ślaza, lecz po krótkim namyśle dałem spokój. Postanowiłem bagatelizować rzecz całą wobec wszystkich i, o ile zdołam, wobec siebie. Przyznaję, że mnie to jednak intryguje.
Przy wieczornej herbacie Gabrjel ciągle grymasił, przedrzeźniał się z hetmanówną, z lekka dokuczał babce.
Gdy zaś staruszka z wyraźnem zaciekawieniem spytała mnie, gdzie byłem, opowiedziałem jej wędrówkę po parku. Instynktownie zamilkłem o wizycie w oranżerji. Gdy wtem rządca Korejwo, rzuciwszy ukośne spojrzenie na Gabrjela, niezbyt życzliwe, zainterpelował mnie wprost:
— A jakże się panu cieplarnie nasze podobały? — Mówił mi Bogdziewicz, że pan tam był i oglądał kwiaty.
Przemknęła myśl niemiła, że stangret mnie śledzi. Zacząłem tedy wyrażać swoje, szczerze pochlebne zachwyty, pod uważnym wzrokiem babki, widząc skrzywioną minę Gabrjela.