Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/354

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ręce wciśnięte głęboko w kieszeniach, gwizdał na cały pawilon. Po minie Korejwy domyśliłem się, że zaszło coś ohydnego. Gabrjel popatrzył na mnie sowiemi oczami i zawołał przez zaciśnięte zęby, głosem jakby pełnym uciechy:
— Pochlastałem piękny buziaczek!...
Puścił ramię Korejwy i biorąc mnie za rękę, pisnął dyszkantem:
— Czy uwierzysz, Roman?... Ona kochała Krąż! wcale nie mnie... Glicynja Krąża, uważasz! Ha! ha! ha!
Był to śmiech wstrząsający. Nagle pochylił się do mnie i rzekł poważnie:
— Ona teraz ciebie pokocha. Tylko nie myśl, że ona ciebie naprawdę kochać będzie! Ona kocha Krąż, tylko Krąż. Stara wiedźma Gundzia mówiła jednak prawdę... tylko Krąż! No cóż, trzeba to uszanować. Ha! ha! hal ha!... — śmiał się przewlekłą gamą djabelskiego śmiechu, który targał mi nerwy na strzępy.
Jął znowu gwizdać.
Tak go doprowadziłem do sali muzycznej i tam starałem się go uspokoić, poczem jak najłagodniej powiedziałem mu, że dzielę się z nim swojem dziedzictwem. Zdawał się nie słyszeć tego wcale, ale gdy zostawiałem go już przy fortepianie, odchodząc, Gabrjel odwrócił się do mnie i rzekł ironicznie:
— A nie opowiedz tego czasem Ślazównie, bo wprowadzisz ją w kłopot. Glicynja zechce nas obu na mężów...
Zaczął grać coś takiego, jakby płakał. Ciągle gra — pomimo, że to dzień.
Jutro przed wieczorem eksportacja Paschalisa, pojutrze pogrzeb. Będzie pochowany w podziemiach mauzoleum Pobogów. Babka zgodziła się na to bez protestu.