Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Krąż, 30. sierpnia, 6 rano.

Przybyłem tu wczoraj, tak samo jak i pierwszym razem późno w nocy, tylko teraz księżyc biały oświecił mi drogę. Noc sierpniowa była cicha, upalna. Na dworcu oczekiwał stary Krzepa, witając mnie z radością wzruszającą. Powóz galowy zaprzęgnięty w najpiękniejszą czwórkę, odświętna liberja uroczystego Bogdziewicza i uniform strzelecki borowego, o który go nie posądzałem, wszystko to świadczyło jak byłem tu przez całą administrację, i służbę oczekiwany i witany. Bo przecie nie Gabrjel zarządził taką paradę. Czyżby to był pomysł babki?... Wątpię!...
W pawilonie służba męska stanęła strojnym szeregiem na schodach. Korejwo i Chmielnicka oczekiwali mnie u wejścia. Babka, pomimo tak późnej godziny, siedziała w sali jadalnej przy stole. Gabrjela nie było. Babka podała mi rękę serdecznie.
— Dziękuję ci, żeś przyjechał — szepnęła. — Długo na ciebie czekałam.
Twarz staruszki była bardzo mizerna, blada, jakby wyrzeźbiona ostrym rylcem z kości słoniowej. Rysy miała prawie zastygłe, usta zaciśnięte, w oczach jej gorzał jakiś nowy płomień, którego za pierwszej swej bytności nie dostrzegłem. Gdy całowałem jej rękę, babka objęła nagle moją głowę i... o dziwo! na czole uczułem dotyk jej suchych ust.
Podczas kolacji patrzyła na mnie tym zagadkowym płomieniem oczów; u ludzi czynu jest on świadectwem niezłomnej woli, u osób zaś tak zrujnowanych jak bab-