Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/318

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ociągam się z wyjazdem do Krąża. Postanowiłem wyjechać tam za kilka dni, robię to tylko dla babki...
Dziś na podwieczorku u Loursa z Terenią i panną Renatą, spotkaliśmy Szrenicza. Siedział z rękoma w kieszeniach i grobową miną, nad szklanką mleka, patrząc w nią ponuro. Ujrzawszy nas, pobladł, ale, zachęcony uśmiechami panien i moim ukłonem, podszedł zmieszany. Zaprosiliśmy go do swego stolika. Po chwili panna Renata palnęła bez ceremonji:
— Cóż to, nie składa pan życzeń narzeczonym?
— Nigdy! — odrzekł z patosem. — Narzeczeni są enigmą, węzłem gordyjskim, który dopiero życie rozplącze. Składać życzenia można po dwudziestu pięciu latach małżeństwa, ale wcześniej?... taki sam nonsens, jak gdyby kto pisał historję panowania króla podczas jego wstąpienia na tron.
— Słusznie! Podoba mi się pańska teorja! — zawołałem wesoło.
Spojrzał na mnie z podełba.
— Pan teraz wogóle patrzy na świat i ludzi przez lunetę, sięgającą Olimpu. Ale nie trzeba na kwadrydze zwycięskiej wkładać na głowę wieńca laurowego, gdy się ma przed sobą niepobite jeszcze legje barbarzyńskie.
— Jakie legje? co pan plecie?! — oburzyła się Terenia.
— Legje lat małżeńskiego pożycia. A zresztą jesteście dopiero u bram ogrójca szczęśliwości. Triumf zbyt wczesny!\
Ubawiony jego emfazą, chciałem mu odpowiedzieć podobnym wersetem, gdy odezwała się panna Renata.
— A jednak pan Roman zdobył nawet — Vici —