Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Doznałem uczucia, że stoję pod jakimś murem, który oto zaraz runie... czyżby mnie zmiażdżył?....
Pan i Śniadecka złożyła ręce na piersiach pobożnie.
— To nie chodzi o to, drogi panie, czy to pan, czy byłby Albert Orlicz, czy kto inny, bo matka wogóle nie chce, żeby Terenia wyszła za mąż...
— Dlaczego? Cóż to za wyrok dziwaczny?
— Ot, widzi pan, jakby to panu powiedzieć? Matka pragnie zawsze i postanowiła to sobie jeszcze wtedy, gdy Terenia była dzieciną malutką, że ją poświęci Bogu, że Terenia będzie zakonnicą, i teraz żąda tego od córki.
Zatrząsłem się z gniewu i oburzenia. Mur runął, ale mnie nie zmiażdżył, cios nie wydał mi się nawet groźnym.
— To barbarzyńskie wprost żądanie matki! — zawołałem zły. — Zamykać taką Terenię, w której życie wre, w klasztorze, bez powołania?... to średniowieczna tyranja, to absurd! Ale to się nie stanie, bo ja na to nie pozwolę! Kocham Terenię i ona mnie kocha, więc nasze szczęście potrafię ocalić od niedorzecznych pomysłów matki. Gdzie jest Terenia, pragnę ją zobaczyć.
Pani Śniadecka patrzyła na mnie serdecznie.
— Ja wiem, wiem, że pan ją ocali... Ale widzi pan, Joasia ma obłęd na tym punkcie... Bo trzeba panu wiedzieć, że ona sama, od małego dziecka była poświęcona Bogu, wychowywała się w klasztorze, na zakonnicę, ale nie miała powołania, męczyła się strasznie. Dopiero moja matka nieboszczka, dawno to już dawno, zrządzeniem losu, wyrwała Joasię z klasztoru w Belgji, prawie w przededniu składania ślubów zakonnych. Matka moja opiekowała się nią aż do czasu wyjścia jej za mąż. Związek małżeński zawarła bardzo późno, bo za karę, że nie zo-