Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
11. sierpnia.

Pani Orliczowa przyjechała dziś w południe, prędzej niż sądziliśmy. Terenia prosiła mnie, bym matki nie witał na dworcu, gdyż ona chce sama uprzedzić ją o mnie i naszych zaręczynach. Usunąłem się tedy, obserwując zdaleka powitanie matki z córką.
Pani Orliczowa wydała mi się zmienioną i dziwnie surową. Parę godzin wałęsałem się samotnie, oczekując, wedle umowy z Terenią, na kartkę od niej, by przyjść i powitać matkę.
Nareszcie zaniepokojony brakiem wiadomości, pośpieszyłem do mieszkania pani Śniadeckiej.
Powitała mnie sama z tajemniczą miną, kładąc ostrzegawczo palec na ustach.
— Co się stało? — spytałem zdziwiony.
— Nic, nic, niech pan tu spocznie w saloniku. Bo to widzi pan, Terenia miała dużo przykrości od matki. Odrazu, jak tylko przyjechała, zauważyła te wszystkie kwiaty od pana, bo u mnie w domu nigdy takiej oranżerji nie bywa... i spytała, co to znaczy. Terenia, jak to ona, rzuciła się matce na szyję i wyznała wszystko, o listach pańskich do Rzymu, o spotkaniu w Wiedniu i że jesteście narzeczeni. Awantura, drogi panie! Matka dostała ataku sercowego, mdlała, zrobił się gwałt... przyszedł lekarz, polecił spokój i ciszę. Mnie powiedział, że to raczej na tle histeryczno-nerwowym, ale że z sercem nie nazbyt dobrze, więc ostrożność nie zawadzi. Terenia biedactwo, spuchła od płaczu, ale to dzielna dziewczyna i bardzo pana kocha.
— Czyli, że powodem rozpaczy pani Orliczowej i płaczu Tereni jestem ja... — rzekłem matowym głosem.