Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
1. sierpnia.

Dziś w wilję mego wyjazdu chodziliśmy z ojcem długo po parku. Noc lipcowa rozsnuła wszystkie czary, zapach lip miodowy wnikał w nerwy i krew, odurzał. Z pól dochodziło wołanie derkacza, monotonne i miłe, jako odgłos lata i wsi. Pachniały kwiaty i one może nasunęły memu ojcu roje wspomnień odległych, gdy z matką moją spędzali pierwsze swoje lata po ślubie w Uchaniach.
Wreszcie ojciec rzekł:
— Pragnę dla ciebie, Romek, takiego cudu szczęścia, jakiego myśmy doznali. Ja to już uważałem za nagrodę po cierpieniach ojca Marcelego i jego żony, mojej matki. Pochodziła ona z mieszczan, tak, lecz posiadała duszę magnacką, królewską. Czemże wyższem był od niej ten rodowy szlachcic, potentat skoligacony z pierwszemi rodami w Polsce, który wydziedziczył syna swego za jego miłość gorącą... Czyż godną była jej stopy ta kobieta, rodowa szlachcianka, która pozwoliła na krzywdę brata i dla własnej chciwości pozbawiła go rodzinnego dachu nad głową? Smutne, bezecne pseudo-tradycje! Dopóki takie tylko tradycje i zapatrywania będą pokutowały w naszych stosunkach, nie dojdziemy nigdy do szczytu kultury. Za mało cenimy głębiny duchowe, zanadto dużo przywiązujemy wagi do wszelkich atutów powierzchownych. Zbyt głośne i wyraźne hołdy składamy materjalizmowi, tej hydrze ludzkości. Wszystko dla dogodzenia swej ambicji i kieszeni.
Zwrócił się do mnie i rzekł innym tonem, serdecznie:
— W zasadzie rozumiem cię zupełnie i cenię, że ma-