Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jące mój pokój od salonu. Postawiłem lampę na bocznym stoliku i wyjrzałem przez okno.
— Czy to te światła, które przebłyskują przez jakieś drzewa naprzeciw? — spytałem.
— Nie, to prawy pawilon za gaikiem, niech jaśnie pan spojrzy na zamek, na prawo, w głębi....
Otworzyłem okno i wychyliłem się na zewnątrz.
Szereg okien na wysokości drugiego piętra, niedostrzegalnego w cieniu nocy gmachu, błyszczał mętnym blaskiem księżycowym.
— Gasną — szepnął za mną wystraszony lokajczyk.
I rzeczywiście światło w oknach zgasło nagle, jak zdmuchnięte. Ale jakie to było światło szczególne! białozielone, bławe, chłodne jak stal, może najlepiej określić meteoryczne. Dowiedziałem się, że w zamku niema także elektryczności wogóle ani jednej lampy ani świec. Wkrótce wyprawiłem Kacpra spać i sam położyłem się do łóżka. Spałem krótko, nerwowo. W ciszy nocy i świtu mąconego przytłumionym bełkotem rzeki, wsłuchiwałem się w jakieś głosy niesamowite wołające ku mnie, jakby od strony zamku. Czy to był zew tych murów tajemniczych?....
Ten głos dziwny wewnętrzny, jakby wymowne bicie serca prześladował mnie nieustannie aż do rana.
Jest ósma, dzień mętny, deszczowy, zatopiony w sinawej sszerzodze. Wygląda raczej na jesienny niż na czerwcowy. Rzeka leży cicha, metaliczna jak wąż przyczajony, spowity w dymie.
Piszę już dwie godziny. W domu cisza, wszyscy widocznie śpią. Gabrjel mówił, że sypia długo, to mię wszakże nie obowiązuje. Czuję się wyczerpanym, ale zaciekawia mnie Krąż. Pójdę na zwiady.