Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

objąłem dokoła rzeźbę ramionami z dużym trudem, gdyż bestja jest szeroka w obwodzie i z całej mocy pociągnąłem ten szczyt naprzód, ku sobie. Skrzypnęło. Rzeźba ustąpiła.
Zrobiło mi się gorąco. W tej samej chwili... ostry syk zegara... i... buum!! potężny udar machiny. Ścierpłem! instynktownie cofnąłem się w tył.
Zegar bił basowym głosem pięć razy.
Długą chwilę stałem zdrętwiały. Huczny bas uderzeń opanował komnatę przeciągłem echem, rozbrzmiał nim cały zda się zamek, ba!... może cały Krąż?...
Ogrom potęgi i grozy, prawie majestat był w tych uderzeniach. Lecz co począć teraz?... Paschalis lub Krzepa może tu wpaść natychmiast. Nie chciałem, by się domyślili co robiłem.
Czemprędzej przeto opuściłem bibljotekę. Kołując po zamku, w stronie przeciwnej od mieszkania Paschalisa, trafiłem na parterze na drzwi pół otwarte, wiodące do parku. Zostawił je widać Paschalis z wieczora, lub może dziś już je otworzył. W parku nie spotkałem nikogo. Z dziedzińca dochodził jakiś gwar przytłumiony, lecz nie uważałem na to. Dotarłem do rzeki, zachwycony pięknością poranku, orzeźwiającego po niedospanej nocy. Popłynąłem łodzią na spacer.
Na rzece słońce spiło już nocne mgły, było pełno blasku i ciepła.
Po dusznej atmosferze bibljoteki oddychałem szeroko, piersią chciwą powietrza. Rozmyślałem o swojem odkryciu. Byłem już pewny, że szafka zegara pod ową rzeźbą, zasuniętą na felc, posiada skrytkę... i może w niej spoczywa dokument.... główny sprawca dramatu babki, tragedji Paschalisa i może jego podświadomych medju-