Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No i ten rubin na palcu pani — palnąłem bez namysłu.
Gabrjelowi monokl powtórnie wypadł z oka, Weroninka zaś nie zrozumiała mego docinka. Cały ten wieczór był szczególnie przykry.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W tej chwili babka wzywa, mnie do siebie. Czego ona odemnie chce? Ciekawym! Pierwszy to raz wezwała mnie sama.
Gabrjel z Weroninką poszli oboje na spacer i chodzą dokoła gaiku na dziedzińcu, czuląc się publicznie. W prawym pawilonie bankiet dla służby trwa w całej pełni, muzyka rżnie od ucha, butelki brzęczą.
Idę do babki.




7 lipca.

Istne awantury arabskie! Jest już późna noc, a ja piszę, bo pomimo zmęczenia, oka zmrużyć nie mogę po tem, co się tu działo i co przeżyłem przez te kilka dni. Moje niesłychane odkrycie wywarło na mnie zbyt silne w rażenie. Ale zaczynam od początku...
W dzień zaręczyn Gabrjela byłem wezwany do babki o 12 w nocy. Zastałem ją w okropnem rozdrażnieniu. Siedziała w głębokim fotelu, zdawało się bezwładna. Ucałowałem serdecznie jej ręce. W oczach staruszki błysnęły łzy. Zaczęła mówić o szaleństwie Gabrjela, skarżąc się z początku jak małe rozżalone dziecko.