Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
Tegoż dnia, 12-ta w nocy.

Babka Zatorzecka na zaręczynach Gabrjela nie była obecną, na uczcie również. Uczta wyglądała jak stypa. Siedzieliśmy wszyscy powarzeni. Ja rozmawiałem z Korejwą i jakkolwiek czułem, że jestem świnią, lecz nie złożyłem życzeń narzeczonym. Gabrjelowi ścisnąłem dłoń w milczeniu, jej zaś ukłoniłem się zdaleka. Wyfiokowana jaskrawo, z kwiatami przy gorsie i głowie była bardzo ładna, ale dziwnie ordynarna, krzykliwa i rażąco pewna siebie. Co chwila poprawiała na szyji brylantowy medaljon, dar Gabrjela oczywiście i kręciła nim celowo, by kamienie dawały silniejsze ognie. Bezustannie też przyglądała się zaręczynowemu rubinowi. Czulenie się Gabrjela zbywała grymasem, kapryśnie, a na wszystkich, nie wyłączając mnie, patrzyła z góry. Gdy w pewnej chwili zauważyła mój wzrok, przeciągnęła po mnie spojrzenie powłóczyste, melancholijne i westchnęła z emfazą. Dawno już odwróciłem od niej oczy, gdy ona zawołała z pieszczotliwym grymasem:
— Czego pan na mnie tak patrzy?... już teraz nie można, jestem zaręczona.
Gabrjel, wyglądający przy niej na ogłupiałego barana, zerknął na mnie ukośnie i niechętnie, przyczem monokl wypadł mu z oka.
Szukał go długo na kolanach, co rozśmieszyło wielce Weroninkę. Gdy powtórnie zwróciła się do mnie z tero samem pytaniem, co poprzednio, odrzekłem już zły:
— Podziwiam pani humor, tak bardzo różowy.
— Chyba nietylko humor? — uśmiechnęła się z umizgiem.