Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaję, tylko ze treść tych stów nic nie zyskała dla mnie na tem, że mi ją podano w subtelnych różach.
Orlicz pragnie, by Terenia została jego synową i do tego ją uspasabia, matka zaś, ponieważ sama odrzuciła kiedyś habit dla wieńca ślubnego, przeto teraz rehabilitując swój czyn, córkę chce widzieć zakonnicą....
Osłupiały i ogłuszony spytałem, zdaje się, nie swoim głosem:
— A... ona?...
— Terenia?... na to chyba pan najlepiej potrafi odpowiedzieć — odrzekła panna Renata i... uścisnąwszy mi rękę odeszła spokojna, poważna i wdzięczna.
Mądra to jest dziewczyna!... No... co prawda ten mój taniec z Terenią.... przecie moja twarz wtedy, moje oczy, a także i jej nie były za zasłoną, lecz na oczach wszystkich. I tę dziewczynę... Terenię... do klasztoru?... bez powołania?... Wszak to absurd!....
Młody Orlicz „medyk“ wydaje mi się błahostką w porównaniu z tamtą grozą, która, sam nie wiem czemu, zaciężyła na mnie, jak tysiąc bloków żelaznych.
Oto są moje wrażenia wyniesione z Porzecza, w dniu wczorajszym. Po tym czarownym tańcu naszym nie mogłem nawet zbliżyć się sam na sam do Tereni, ani do niej osobno przemówić. Pilnowano jej. Wiem o tem. Nie mogłem się z nią nawet pożegnać tak, jak żegnałem dotąd. Tłum ludzi nas otaczał. Odmówiłem grzecznemu wprawdzie zapraszaniu dyplomaty Orlicza, by pozostać dłużej i odpłynąłem z Krzepą o 9 rano, napojony goryczą i żalem, pomimo, że tańczono jeszcze w najlepsze.
Żal i gniew zalewa mi duszę... Doskonałym akordem do tych — miłych — uczuć jest ta cisza bezdenna, jaka mnie teraz otacza. Jestem tak usposobiony, że gdybym