Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tknęło mię nieprzyjemne uczucie.
Trwa ono do tej chwili, spotęgowane krótką, lecz nad wyraz przykrą rozmową moją z owym hipochondrykiem, Szreniczem. Już nad ranem natknąłem się na niego niespodziewanie. Popatrzał na mnie mętnie, zaspany i rzekł swoim szczególnym stylem bufiastym:
— Cezarze!... możesz powiedzieć sobie Veni... Vidi... ale na Vici zarzuć kaptur, nie przejdzie ono bowiem przez twój łuk triumfalny.
— Co to pan, kochany panie, pan śpi i majaczy? — spytałem.
Szrenicz wyprostował się butnie, miał wygląd pytona gotowego do skoku — syknął ironicznie.
— Nie!... tylko ciebie, Atyllo, budzę z ułudnych snów — ocknij się!... albowiem sięgasz zuchwale po tron przeznaczony dla innego władcy, o ile nie na ołtarz ofiarny.
— Nieprzytomny jesteś, widzę, zwarjowany Tamerlanie i słów twoich nawet Pytia tebańska nie pojęłaby napewno... — odpowiedziałem z równym jemu patosem.
Zaspane oczy hipochondryka błysnęły złowrogo.
— Pytją będę ja sam dla ciebie. Sięgasz po Orliczównę... wiedz przeto, że ona, jeśli nie wyjdzie za młodego Orlicza, medyka,... oddana będzie do klasztoru.
Po tych słowach znikł, jakby się zapadł w ziemię. Lecz w tej samej chwili podsunęła się do mnie panna Renata i rzekła poważnie.
— Szrenicz to warjat... i... kocha się w Tereni. W tem, co powiedział, jest część prawdy, ale ja to panu wytłomaczę.
I wytłomaczyła, bardzo miękko, po kobiecemu, przy-