Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Całą gałązkę z maliną podała mi z oddali, sam zerwałem ustami jagodę z szypułki, nie było to jednak to, czego chciałem. W ten sposób podała mi kilka gałęzi z jagodami z wytworną swobodą i wdziękiem. Byłem jej wdzięczny za ten takt, sam nie rozumiejąc czemu. Nareszcie żagiew jej płonąca zgasła. Jakiś szatan podszepnął mi, by i swoją zgasić, zrobiłem to bez zastanowienia, tak zręcznym manewrem, iż była pewną, że stało się to mimowoli. Ogarnęły nas ciemności tem większe, że i ognisko w oddali przygasło. Chwyciłem rękę dziewczyny z pragnieniem przyciągnięcia jej do siebie. Byłem jak pijany, przyznaję. Lecz w swych zapałach doznałem zawodu. Panienka zaśmiała się z wesołą swobodą i zawołała:
— O nie, panie, mamy się przewrócić oboje przez jaki pień, to już lepiej niech każde z nas o sobie myśli.
Pobiegła naprzód, wołając trochę zdyszanym głosem, czy może tak mi się tylko zdawało:
— Proszę podążać za mną, ja widzę w nocy, jak kot!
Czułem się wobec niej zmieszanym, było mi przykro, iż mogła odgadnąć moje agresywne intencje.
Panna Teresa dobiegła pierwsza do ogniska i podsyciła je tak, że zapłonęło jaskrawo. Wtedy spojrzała na mnie poważnie, ale ujrzałem w jej oczach jakiś płomyk, którego przedtem nie było. Głos jej też zabrzmiał trochę sztucznie, gdy przemówiła:
— Możebyśmy jednak popłynęli już w górę rzeki, o ile pan...
— O ile ja panią odprowadzę na swojej lodzi?... oczywiście, że tak, ale jeszcze nie w tej chwili, trzeba poczekać świtu.