Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Och, jaka ja głodna!
Rozłożyłem ramiona bezradnie.
— Cóż robić i ja jestem głodny..
Zaśmiała się.
— Tak, na to rady niema, trzeba być wytrwałą do rana.
— Wie pani co? Łapmy raki, wiem, że tu są, na ogień dadzą się przywabić.
— W czemże je ugotujemy, choćbyśmy nałapali.
— Prawda! Ale widziałem tu w dzień maliny, to gdzieś blisko. Chodźmy szukać!
— Doskonale! Zaraz, weźmiemy pochodnię.
— Czy i pani także? może jedna wystarczy.
— Będzie jaśniej.
Chwyciła płonącą gałąź, ja drugą i świecąc przed sobą, poszliśmy naprzód. Trafiliśmy na krzaki malinowe, lecz jagód niełatwo było znaleźć, mnie też wcale nie o to chodziło.
Mogłem podziwiać zręczność i swobodę ruchów młodej dziewczyny, mogłem patrzeć w jej oczy, które przy blasku ogni wydawały się nalane złotemi iskrami i tak gorące, tak pełne niewysłowionego czaru, że czułem, iż tracę głowę. Czyżby to był mój typ kobiety, niespotykany dotąd, a wymarzony, jedyny?...
Udało mi się spostrzedz gałązkę oblepioną malinami, które przy świetle ogni wydawały się ciemne, jak granaty. Zerwałem ją i podałem mojej towarzyszce. Klasnęła w ręce z radością.
— Wspaniale! ale i pan musi jeść razem ze mną.
— W takim razie pani będzie mi sama podawała jagody do ust — zaryzykowałem.
— Zrobimy inaczej — o tak!