Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie! dopłynę do brzegu, wyleję wodę z łódki i z pana wiosłem powrócę do domu.
Ogarnęło mnie pragnienie szalone postawienia na swojem.
— Proszę na moją łódź, ani chwili do namysłu, łódkę przyholuję do brzegu.
Głos mój miał widocznie szczególny akcent, gdyż nieznajoma nie opierała się więcej. Spojrzała na mnie badawczo, oczami, które błyszczały nawet w nocy. Oczy jej na tle jasnej, drobnej twarzy i ciemne wyraziste brwi rysowały się malowniczo na białem czole pod gładko zaczesanemi włosami ciemnemi, okrytemi kwiecistą chusteczką. Powstała i znowu zawahała się, chwiejąc się na łódce, niezdecydowana.
— Proszę panią — powtórzyłem z naciskiem.
Podała mi obie ręce i niesłychanie zręcznie przeskoczyła z chyboczącej się łódki na moją łódź. Trzymając mocno jej drobne dłonie, posadziłem ją na ławeczce i wówczas dopiero jąłem przymocowywać do siebie obie łodzie. Gdy skończyłem i łańcuch wyprężył się, utrzymując za sobą w należytem posłuszeństwie łódkę przybyłej, wtedy, biorąc za wiosła, spojrzałem na swego gościa. Patrzyła na mnie ciekawie. Uśmiechnąłem się.
— Musimy się sobie przedstawić. Jestem Pobóg... z Krąża.
Cofnęła się zdumiona, brwi na jej czole jasnem zbiegły się w śliczny łuk.
— Pan żartuje!... czyżby to był dalszy ciąg mojej przygody?... Pobóg z Krąża?!... mógł pan również powiedzieć... upiór z Krąża, bo to na jedno wychodzi.
Zrobiło mi się dziwnie przykro.
— Więc i pani.....