Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzasnęły drzwi. Wyszli z cieplarni oboje, Gabrjel i Weroninka. Ona biegła szybko ukośnie przez trawnik, jakby zdążając do uliczki, wiodącej do prawego pawilonu, gdy wtem rozległ się syczący głos Gabrjela.
— Stój, ani kroku! pójdziemy do parku.
— Ale ja się boję! — zawołała dziewczyna z trwogą.
Gabrjel ujął ją pod rękę i weszli w cienie. O zgrozo! usłyszałem ich kroki znowu dążące w moją stronę.
Tego było dla mnie doprawdy za wiele. Już poruszyłem się, by wyjść na środek aleji, gdy jakaś siła, chyba hypnotyczna, czy co u djabła, zatrzymała mnie znowu tak stanowczo, jakby mnie ktoś garścią chwycił za włosy i krzyknął w same ucho; „stój!“ — Oni nadchodzili spiesznym krokiem wprost ku mnie. Rozmawiali z żywością. Usłyszałem podniecone słowa Gabrjela:
— Czemu nie chcesz powiedzieć, poco czekałaś, skoro byłem przedtem i odprowadziłem cię do domu.
— Mówię przecie... pikowałam kwiaty.
— Kłamiesz! czekałaś na tamtego wczoraj i dziś. On dotąd nie wrócił do mieszkania a ty przyszłaś powtórnie i zapaliłaś świeczkę.
— Jak tatka kocham... że....
— Nie kłam! przy świeczce nie pikuje się kwiatów, siedziałaś z założonemi rękami. Czekałaś na niego,... wypatrujesz go, widzę.
— Jak wtedy, po obiedzie, w parku pan mnie z nim rozłączył, tak i więcej go nie widziałam.
— Milcz, już wszyscy wiedzą, że on się tobie podoba, a jego wczoraj od śniadania do późnej nocy, a dziś cały dzień nie widać....
Minęli mnie i te ostatnie słowa, dosłyszane już poza mną rozpłynęły się w szumie drzew.