Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Doznałem nagłej pokusy by zajrzeć do cieplarni..... Podsunąłem się w stronę światełka, gdy wtem usłyszałem za sobą, z daleka, kroki. Ktoś szedł za mną, dążąc w tymże kierunku; kroki były ciężkie ale ostrożne jakby skradającego się drapieżnika.
Zasunąłem się za gruby pień ogromnego drzewa, nie chcąc być odkrytym przez kogoś, ktokolwiek on był.
Nareszcie ów ktoś zrównał się z drzewem, za którym stałem. Zatrzymał się. Stał chwilę, a ja miałem taki moment jak kiedy się trzyma na cynglu tygrysa, z myślą błyskawiczną, czy pierwej padnie strzał, czy nastąpi skok zwierzęcia. Chyba od czasów mego polowania w dżungli nie taiłem nigdy oddechu tak długo jak teraz.
Wreszcie poszedł sobie! Uczułem prawie fizycznie, jak mi ciężar zsunął się z piersi. Kroki oddalały się i zwolna cień męskiej postaci wysunął się z aleji na jaśniejszą nieco połać trawników. Nie wierzyłem własnym oczom....
Czyżby to Gabrjel?....
Postać szybkim ruchem posunęła się naprzód. Mijał pasemko światła, drżące na trawie z okien oranżerji. Tak, był to Gabrjel!
Zatem dopiero teraz dąży na schadzkę — pomyślałem. Ale dlaczego tak się skrada, czyż nie może iść śmiało?...
Nagle trzask ostry oszklonych drzwi i jednocześnie przenikliwy krzyk kobiecy, krzyk jakby przestrachu.
Wzruszyłem ramionami. Wejście kochanka na rendez vous do kochanki stanowczo zbyt głośne! Pierwszą moją myślą było odejść do pawilonu, lecz jakiś wewnętrzny nakaz zatrzymał mnie na miejscu. Nie przeszło bowiem dziesięciu minut, gdy światło zgasło i znowu