Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak wróci Wacław, to on obejmie obowiązek — zawołał Tur.
— Toż miał iść na doktora, nie na leśnika. A jeszcze czy wróci?... Ja tak myślę, że już nadziei mieć nie można. On pewno nie wróci, pewno zginął, bo dałby znać przecie o sobie.—
Tur zbladł i oczy mu błysnęły gniewem.
— Będzie tak, jak Bóg da, nie jak prorokuje pierwszy z brzega. —
Zięba zaperzył się.
— No, tylko nie pierwszy z brzega, bo i pan nie magnat!... Patrzcie się! Że pan z hrabianką syna ożenił, to myśli, że sam hrabią się stał.
Tur machnął ręką z gniewem i zniechęceniem.
— Niech pan nikomu śmierci nie przepowiada, o to najpierw pana proszę, a po drugie, ja nie byłam hrabianką żadną i proszę moją osobą ojcu nie dogryzać — zawołała Dada z oburzeniem.
Zięba spojrzał na nią z jakąś dziwną błyskawicą w oczach, syknął przez zaciśnięte zęby.
— I pani będzie tu czekała na męża, który... pewno już dawno ziemię gryzie...
— A panu nic do tego. Milcz pan! Chcesz być puszczykiem, to idź wróżyć źle gdzieindziej! — huknął stary Tur i straszny z wyrazem tępej rozpaczy w oczach, posunął się w stronę Zięby.
Dada podbiegła i chwyciła go za ręce.
— Niech się ojciec uspokoi, proszę. Poco sobie zdrowie psuć?
Mówiąc to, wskazała oczami Ziębie, aby wyszedł. Leśnik znikł za drzwiami. Wtedy Dada posadziła Tura na krześle i stojąc przy nim głaskała go po siwych włosach, przemawiając do niego serdecznie.
— On już poszedł sobie, niech się ojciec uspokoi, nie trzeba się tak unosić... nie trzeba...