Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 1.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Dada błądziła długo po lesie, oddana swoim myślom zanim przyszło otrzeźwienie i świadomość, że musi powracać na gajówkę. Gdy wreszcie wróciła, młody Zięba już odjeżdżał. Był chmurny i patrzał na młodą kobietę zaostrzonym wzrokiem. W oczach tego chłopca widziała oddawna iskry niepokojące ją i to ją gniewało. Udawała stale, że nie dostrzega zachowania się Zięby, lecz dziś zirytował ją wyjątkowo. Na pożegnanie przetrzymał jej rękę w swojej i spojrzał w jej oczy takim żarem, że się cofnęła, blada z gniewu. A on nie puszczając jej ręki, którą chciała wyszarpnąć z jego uścisku, rzekł przyciszonym głosem z serdeczną wymówką.
— Dlaczego pani taka niedobrą, tyle czasu nie przychodziła, wiedząc, że ja muszę już na południe wracać...
Wzruszyła ramionami i zmierzywszy go chłodnym wzrokiem rzuciła ostro.
— Mógł pan nie czekać, nie zachęcałam pana do tego. —
Odeszła, a Zięba czerwony jak rak, machnął czapką w ukłonie staremu Turowi, wskoczył na saneczki i pomknął jak wicher.
Stary Tur wszedł do świetlicy. Na twarzy miał uśmiech wesoły.
— Wiesz, Madziu, że ten Zięba to poczciwy chłopak. Tak się martwi, że ty sama obchodzisz rewiry i grzęźniesz w śniegu. Wymógł na mnie, że on będzie pilnował Mchowej Góry i Starej Smolarni, jako od niego najbliższych i prosił, żeby ciebie nie puszczać na obchody, że ty za delikatna. Po prawdzie, to on ma rację.
Dada żachnęła się.
— I ojciec na to pozwolił?