Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pan głupstwa plecie, zamiast myśleć poważnie. Sytuacja nader przykra.
Młodzieniec zdawał się nie słyszeć. Szedł za biegiem własnych myśli.
— Żałuję, że nie jestem taki głupi, żeby się strzelać. Zrobiłbym frajdę gazetom europejskim. Może i warto?...
Brunet powstał.
— Chodźmy do domu. Za dużo pan mówi.
— A cóż będę robił? Tylko głos mi pozostał no, i kilka garniturów na zmianę. Siedź pan, trzeba się namyśleć.
— Nad czem?
— Jak najłatwiej fajtnąć na tamten świat.
— Et!
— No więc co?
— Niech pan zadepeszuje do domu. Przyślą.
Twarz młodzieńca spoważniała w jednej chwili. Rzekł twardym tonem:
— Za nic! Matki prosić nie będę. Wyrzekła się mnie — żem łajdak. Niech i tak będzie.
Zamyślił się smutno i zwiesił głowę.
Ordynat, odwrócony dotąd bokiem, spojrzał na niego i zadrżał. Błysk gwałtowny rozjaśnił twarz Waldemara.
Młodzieniec siedział nachmurzony z wydętemi wargami i z brwią silnie zmarszczoną. Jego oczy pociemniały jeszcze; były jak ze stali. Rzekł głucho:
— Przehulałem całą swoją schedę; nic mi się od matki nie należy, a żebrać nie będę.
— Więc cóż pan zrobi?
Chłopak wyprostował się.
— Zostanę kelnerem.
— Et!...
— A pan tylko to umie. Chodźmy!
Brunet wstał ociężale.
Ordynat podniósł się również. Twarz jego była prawie obojętna. Podsunął się do młodzieńca i dotknął jego ramienia.
— Kto pan? Czego pan sobie życzy?! — zaperzył się chłopak, już zły.
— Poczekaj.
— Cóż to znaczy?! Jak pan śmie w ten sposób kogoś zaczepiać.