Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IX.

Nie dojeżdżając do Słodkowic, ordynat i Brochwicz spotkali wśród pól Lucię, w białym koszykowym wolanciku, zaprzężonym w białego konia. Jasna, smukła postać dziewczyny, jadącej samotnie, z białemi lejcami w dłoniach, dopełniała wdzięcznego obrazka. Kapelusz panama, odchylony od czoła, rozwiane włosy i biały welon upiększały Lucię, nadając jej odmiennego wyrazu, niż zwykle. Dziewczęcy powab i młodość, zagłuszone powagą, teraz odżyły i zaciekawiały.
Gdy powóz ordynata zrównał się z koszykiem, Lucia wstrzymała konia.
Michorowski zauważył, że na widok Brochwicza chmura przeleciała przez jej twarz.
Panowie wysiedli z powozu. Po powitaniu i kilku słowach wstępnych Waldemar rzekł:
— Oddaję ci Luciu, Jurka. Bądź dla niego uprzejmą. Ja muszę wstąpić do leśniczówki.
— To jedźmy razem! — zawołała Lucia nerwowo.
— Nie, nie, zostańcie. Mam tam osobistą sprawę, przy której bylibyście... zbyteczni.
Dziewczyna wpiła badawczy wzrok w szare oczy Michorowskiego. Usta jej drgały, gniew zamigotał na twarzy. Podając rękę Waldemarowi, rzekła zamiast pożegnania:
— Dobrze.. będę grzeczną, jak każesz. Ty... jedź sobie.
W jej głosie brzmiała złośliwość. Waldemar miał wrażenie, jakby ścisnął w swej dłoni nie rękę kobiecą, lecz kawałek drzewa.
Lucia zgarnęła suknię, usuwając się na bok.
— Proszę, niech pan siada.
Brochwicz, trochę zmieszany energją Luci, wskoczył do koszyka niezgrabnie. Ona poruszyła batem.
— Do widzenia, Waldy! — zawołał Jerzy.
Może w tej chwili żałował swego pospiechu, bo mina Luci nie wróżyła mu dobrze.
Jechali, milcząc oboje. Brochwicz gryzł wąsy, patrzał uparcie na białe rękawiczki Luci. Zatrzymywał słowa na brzegu ust, szarpał się wewnętrznie, denerwował, ale bał się mówić. Przeczuwał, że ta odrobina złudzenia, nadziei, którą nosił w sercu, leży oto przed nim jak wątły płatek kwiatu, i że jego słowa zdmuchną go nazawsze. Uleci od niego ten atom ideału, uleci bezpo-