Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Brochwicz nie odważył się tego dnia mówić z Michorowskim o sobie. Nazajutrz przy śniadaniu rzekł tylko:
— Muszę już opuścić Głębowicze: ale dziś chcę być w Słodkowcach. Proszę cię, Waldy, jedź ze mną.
— Chcesz się upewnić co do Luci?
Brochwicz spojrzał zdumiony.
— To ty odgadłeś?
— Przeczuwałem.
Przez chwilę milczeli.
— Upewnić?... Czy ja się mogę upewnić?... Ja zupełnie nic nie wiem — rzekł Brochwicz.
— Nie rozmawiałeś z nią o tem nigdy?
— Nie.
— Jednak ona również wie.
— I...?...
— No, nie zwierzała mi się, trudno odgadnąć.
Brochwicz przeciągnął dłoń po swych gęstych, jasnych włosach.
— Ty, Waldy, przeczułeś, ale nie wiesz, jak ją kocham. Tak to jakoś powstało z niczego. Z tej dziewczynki wyrósł kwiat wonny — może nie dla mnie... Ona kocha... kocha napewno; tylko... zdaje się, nie mnie!....
Ordynat popatrzał badawczo w oczy przyjaciela.
— A kogo — zgadujesz?
— Kogoś, kto został w Nicei. Ona uciekła od niego.
— Ale kto to?
— Nie wiem. Ona jest skryta. Pojedziesz, Waldy, do Słodkowic ze mną?
— Tak. Kto wie?...! Może się obydwa mylimy?
— Nie rozumiem...
— Bo ty myślisz, że jest ktoś drugi, a ja jednak myślę, że jesteś tylko ty.
— Ja?!...
— Poczekaj! A może nie być nikogo w jej uczuciach, to możliwe. Lucia jest tajemniczą.
Brochwicz trochę smutno uścisnął rękę ordynata.
— Wolałbym już, żeby kochała innego, niż nikogo, bo wówczas jej stan obecny tłumaczyłby się naturalnie. A tak?... Jeśli to tylko apatja, niechęć do życia?...
— Nie! Lucię napewno coś gnębi — odrzekł Michorowski z powagą w głosie.