Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemu nie mogę dać ci szczęścia; czemu?! — zawołał Waldemar głosem tak wzruszonym i tak szczerze żałosnym, że Lucia rozrzewniła się, ale smutno.
W milczeniu podała mu rękę.
— Roz... chodzimy się... bo los... — szepnęła i nie mogła dokończyć. Płacz zdusił ją znowu.
Ordynat dłoń jej ucałował gorąco.
Dziewczyna wolno wyszła z pokoju.
Przebiegła szeregi salonów i korytarzy, błądząc trochę po ciemku. Łkanie jej budziło żałosne skargi w głuchych komnatach.
W sali portretowej rozjaśniła elektryczne światło.
Stanęła przed portretem narzeczonej ordynata. Nienawistny wzrok wpiła w jej twarzy.
— To przez ciebie — wyrzuciły zsiniałe usta dziewczyny.
Patrzała długo. Ostre źrenice miały w sobie jad, piołun i bojaźń.
Patrzała z zapartem tchnieniem, czując w sercu napływ czarnej krwi.
Patrzała jak obłąkana, bo wzrok jej gasł, tępiał, łagodniał.
Podsunęła się bliżej obrazu. Oczy jej zmiękły w wyrazie. Pozostał w nich tylko smutek bezdenny.
Szept jej warg wionął cichutko.
— On twój... Zawsze twój!
I Lucia zwiesiła głowę.
Światło ją opromieniało. Z portretu spływała na nią słodycz — tamtej. Postać schodziła do niej ze smugą gwiazd w oczach.
Wtem Lucia uczuła przerażenie. Do sali zmierzały kroki męskie. Poznała je.
Ukryć się nie było sposobu.
Baronówna, wyprostowana, odważnie podeszła do drzwi.
Otworzyła. Nawprost niej stał Waldemar.
Zmierzyli się oczyma. Zawstydzona, spuściła powieki. Minęli się w milczeniu. Waldemar wszedł do sali. Lucia wpadła w ciemną głąb korytarza.
Gdy dobiegła już do przeciwległego wyjścia, cichutko, na palcach powróciła i lekko uchyliła drzwi od sali, ocienione aksamitną kotarą.
Waldemar na portret zmarłej Stefci patrzał z takim wyrazem w oczach, jak gdyby oddawał jej całą swą przyszłość lub składał przysięgę wierności.