Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Prosiłabym babcie o błogosławieństwo, gdyby... gdyby to nie było szczytem komedji.
Wybiegła z pokoju.
Rozmowa z Jerzym ułożyła się odrazu, bez wstępów.
— Pan chciał się ze mną pożegnać, więc pan wyjeżdża? — spytała Lucia po przywitaniu.
Brochwicz był jak martwy, obszyty w sztuczną obojętność.
— Tak, jadę jutro rano.
— Dokąd?
— To mniejsza...
— No, przecie nie na zdobycie bieguna?
Zmarszczył się, usta mu drgnęły.
— Czy nic lepszego niema mi pani do powiedzenia?
— Owszem... jeszcze coś — odrzekła Lucia innym tonem i usiadła na pluszowej kanapce.
Hrabia stał przy oknie, założył ramiona na piersiach i patrzał na nią takim wzrokiem, jakby oczekując nowego szyderstwa.
Baronówna chwilę zmagała się z sobą, poczem śmiało podniosła głowę.
— Czy pan mnie... stale kocha? — wypłynął cichy szept z jej ust.
Jerzy oburzył się.
— Pani wie o tem najlepiej!
— No, a ta... wenecjanka?... Ta, która usidłała pana na lagunach?
Głos Luci trochę syczał.
Brochwicz nie poruszył się, tylko ogień czerwony przefrunął przez jego twarz.
— Więc pani o tem wie? Więc panią to interesowało, może niepokoiło?
Ożywił się nagle; głos jego stał się cieplejszy.
Lucia odparła obojętnie.
— Wiedziałam, bo zbyt głośno szeptano o tem w buduarach, interesowałam się zaś o tyle, że sądziłam, iż pan uleczony.
— A czy pani wie, dlaczego tamta mnie porywała? dlaczego mdlałem w jej uścisku, dlaczego.... szalałem?
— Ach! nie badam psychologji pańskich namiętności.
— Więc ja pani to wytłómaczę. Ta piękność wenecka miała kolor włosów pani, kolor jej oczu i imię miała Lucji „Luci“...