Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wpadli na gładką równinę pola. Niby morze śnieżne roztworzyło się przed nimi, szeroko. Na stokach odległego horyzontu tumanił się mglisty pył. Stulał razem ziemię z niebem, zacierał ich kontury, że nie było końca tej bieli cudownej, co niosła sama w dal siłą ciągnienia. Góry, fale śniegu mieniły się, jakby posypane żużlami z kryształu, wyraźne zręby zasp zamarzłych były ostre, niby piły. Świeżo nabuchane przez wiatr gromady miały matowość kłębów wełnianych wśród atłasów i srebrnej lamy. Wielka, uroczysta cisza wędrowała, zda się, z ziemi do nieba i znowu spływając z miesięcznej tarczy, łagodnie zasypiała na majestatycznem łonie zimy.
Janczary arabów rozniosły swój podzwon głośny, ale niknący prędko, bo wsiąkał w tę białą pustynię, nieskończoną jak Sahara. Jednak dźwięczał i straszył. Tu i tam pomykały zające z nastawionymi słuchami, wyglądając z daleka na wydłużoną strzałę z bełtem.
Bohdan wołał na zmykające szaraki i trzaskał z bata: Gdy spostrzegł rudą plamę lisa, krzyknął głośniej i zwrócił konie za nim. Ale odrazu wpadł w zaspę. Tęgie araby zaczęły kopać się dzielnie, biorąc kopytami śnieg pod siebie. Szorowały brzuchem śnieżne zwały, parły zawzięcie naprzód, dymiąc z nozdrzy jak z kominów. Czarne grzbiety ich tonęły w zimnych pianach i rozpylały je na chmurę białego pierza. Zawieja roztaszczonych z impetem zasp, otaczała podniesione łby końskie i rozwarte na wiatr chrapy. Wierzchnią, lśniącą skorupę śniegu, piersi rumaków gniotły na miał, darły się niestrudzenie wskroś stężałych mas. Niosły się górnie i szumnie.
Zziajane, buchające gęstą parą konie Bohdan wywiódł na ubitą drogę i zdwoił pęd. Sam na równi z końmi zmęczony był walką ze śniegiem i upojony. Powietrze uciekające gwałtownie świstało mu w uszach jak grad śmigających kul; rozpaloną twarz owiewał mu chłodny pocałunek nocy.
Jak orkan szału wpadł na dziedziniec czworoboku zamkowego w Głębowiczach. Powstał tam zaraz ruch niezwykły.
Po paru godzinach męczącego oczekiwania w Pozierzu, kiedy już nawet pan Sartaski stracił nadzieję powrotu Bodzia, Waldemar zaś był mocno zirytowany, nagle uciekinier się zjawił. Wszedł do salonu zgrzany, ale raźny, podszedł do ordynata i rzekł z miną nieco skruszoną:
— Wuju, możesz mnie powiesić w Głębowiczach, teraz wybacz.