Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tatuńciu, ja pojadę też na polowanie. Dobrze? — szepnęła prosząco.
— Ależ co znowu! Przyjedziesz razem z innemi kobietami w południe, z bigosem.
— Ja chcę jechać o świcie.
— Nie można, nie wypada. Cóźby sobie pan Artur pomyślał?
— Niech sobie myśli co chce, nie dbam o to! — wyrwało się Krysi.
— Ale ja dbam. Bądź rozsądną — rzekł ojciec i odrzekł.
Krysia nadęła się. Tak zapragnęła tej rannej obławy, że aż drżała. Porwał ją zapał Romka, jego zuchowatość i młodzieńczość. Musi brać udział w wyprawie!
Podbiegła do dziadka i coś z nim szepce, poczem kiwnęła nieznacznie na Romka. Radzą we troje dyskretnie i wesoło.
— A pamiętaj sroko... baczność! bo to mosterdzieju jak się nie uda, będzie wstyd. — przestrzega pan Justyn.
— Na tuzin wilków, których zabiję, uda się! woła Romek, ja ci pomogę, zobaczysz.
— O czem państwo tak radzicie? — pyta zbliżając się pan Artur.
— O jutrzejszym zwycięzcy — mówi zaskoczona Krysia.
— I komu pani przepowiada laury?